Sprzęt był już porozkładany. Duff zaczął bawić się swoim basem, grając intro do Różowej Pantery, Slash próbował duckwalkować, grając solówkę do Highway To Hell, Izzy głosił monologi o tym, jak tęskni za swoim beretem, a Steven jadł popcorn chińskimi pałeczkami. Poison patrzyli na to ze wstrętem, mordem w oczach. Zespół zaczął grać. Axl tańczył, niczym Afrykanin przy ognisku, odpędzający duchy, Slash walił się wzmacniaczem w łeb, Duff, korzystając z szału Axla czasem śpiewał do mikrofonu, na nieszczęście osób zgromadzonych.
Poison byli wkurzeni. Bret wiedział, że Gunsi, ten nędzny zespolik był dobry. Bardzo dobry. Ich menadżer szepnął do Breta:
-Choćbyście mieli setki kontraktów, nigdy nie będziecie lepsi od tego, mało znanego zespołu.
Bret był wkurzony. Na wszystko, a w szczególności na tego rudego imbecyla, Horse, czy jak mu tam.
Gunsi zeszli ze sceny, żegnani gromkimi brawami. Axl z satysfakcją popatrzył na Breta, rzucając mu wyzwanie. Ten zadygotał ze wściekłością, niczym ofiara padaczki. Wszedł na scene, stał niczym słup. Publiczność rzucała mu pogardliwe spojrzenia, karząc 'Wreszcie zagrać ten koncert do cholery'. Zaczęli wykonywać swój 'Wielllki Hit' pod tytułem "Talk Dirty to Me". W połowie piosenki umalowany Michaels, cały spocony w lateksie przewalił się. Światła zgasły. Na 'wokaliście' ktoś siedział. Ktoś mały, rudy, zachowujący się jak osoba obłąkana. Tak, to był Axl Rose. Wszyscy usłyszeli huk. To Slash zaczął rozwalać cały sprzęt C.C. DeVille'a, po czym skoczył na Niego, wbijając mu ostrogi butów...wiadomo gdzie. Bobby Dall już leżał na podłodze, mając rozwalony bas na głowie, Duff leżał na nim, z satysfakcją paląc papierosa. Matt Smith został powalony na ziemie przez Izzy'ego, gdyż podarł mu on w zażartej bitwie nowy, szary beret. Rikkiego Rocketta Steven już dziabał pałeczkami. Po ewidentnej wygranej, cała piątka uciekła do Hellhouse, opijając zwycięstwo.
W Hellhouse była urządzana 'wspaniała' imprezę. Axl tańczył z gitarą Slasha, próbując na niej grać. Steven dźgał pałeczkami Ukośnika, muczącego, jak na krowę przystało. Duff skakał na rozwalonej kanapie-boso oczywiście, by nie zabrudzić mebla jeszcze bardziej. Izzy całował i przytulał swój beret, kołysząc się wolno w rytm muzyki...Sielanka.
Lecz nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do Hellhouse pośpiesznie weszło kilku funkcjonariuszy prawa. Już zaczęli z szybkością łapać młodocianych muzyków, gdy jeden z nich ściągnął Izzy'emu beret. Ten w morderczym szale zaczął ganiać, gryźć policjantów, krzycząc:
-JAKIM PRAWEM! JAK TAK MÓŻNA! TO MÓJ BERET! MÓJ KOCHANY BERECIK! NIE MACIE PRAWA GO DOTYKAĆ!
Wszyscy, znający Izzy'ego członkowie zaspołu, zaczęli się odgradzać kanapą, pozostawiając funkcjonariuszy na pastwę wściekłego Izzy'ego. Jego szał osiągnął zenit. Wywalił policjantów ''domu'', nikt już nie wiedział, co się z nimi stało.
***
Minął tydzień, pełen libacji alkoolowych w Hellhouse. Axl siedział cicho na podłodze, pisząc koślawe literki na 5-miesięcznym pudełku po pizzy, Slash rzępolił na gitarze cyrkową melodyjkę, Duff bawił się ze Stevenem w ciuciubabkę, Izzy zaś mył włosy, razem z beretem, z myślą, aby był zadbany, niczym ostre ostrogi u przetartych kowbojek Slasha. Cicho nucił pod nosem piosenki autorstwem Joe Perry'ego i ''tej pomarszczonej małpy z Aerosmith''. Axl odezwał się cicho:
-Mam już tekst! Jestem geniuszem! Zawył głośno:
"Oooo Sweet Child O' Mine! Ooo Sweet Love O' Mine!''
Izzy przewrócił oczami. Pomyślał:
"Romantyczny Axl?! On nie wie, co to miłość! Przecież nie nosi beretów! Moher daje miłość, uczy troski. To najwspanialsza rzecz na świecie. Ah...Różowe berety z antenką! Kochane bereciki!"- pomyślał.
Rozbawiony Duff jadł popcorn spokojnie, podczas, gdy Steven z chustką zawiązaną na oczach próbował Go znaleźć. Obrażony z powodu niepochlepnyc recenzji nowej piosenki Axl zabrał głos:
-Ej, może pójdziemy do klubu Whiskey A Go Go?
-No w sumie dobrze, ale jak ktoś mi ukradnie beret, to Ty mi go odkupisz! -powiedział stanowczo Izzy.
-Dobra, gobra, tylko nie gadaj już o Marianie-nakazał Axl.
-ON MA NA IMIĘ JOHN!- krzyknął wściekły, aż do czerwoności Izzy.
- Jeff, mam gdzieś, jak na imię ma Twój beret-płaczliwym tonem odpowiedział załamany Axl.
-A ja mam gdzieś...Ciebie...ty...ty...ZABÓJCO BERETÓW!- krzyknął oburzony Izzy.
-Ta. Załamałeś mnie psychicznie- powiedział Axl ironicznie.
-Dobra, idioci! Chodźcieże wreszcie!-krzyknął spragniony trunków Duff.
Ruszyli powolnym krokiem, zamglonymi uliczkami Sunset Strip.